Co powie ryba? Czyli rozważań o intrygującej dekoracji karty pewnego rękopisu część 1
Emilia Karpacz
Można powiedzieć, że my, archiwiści jesteśmy wyjątkowymi szczęściarzami – w końcu codziennie – i to w ramach obowiązków służbowych – odbywamy podróże w czasie. Za każdym razem, kiedy na moim biurku ląduje kolejny, opasły tom o kilkusetletniej metryce, odczuwam dreszczyk emocji, wiedząc, że wraz z otwarciem klamer ciężkiej, obciągniętej skórą oprawy uchylą się przede mną drzwi do zupełnie innej rzeczywistości. I choć przynajmniej część ksiąg trafiających w moje ręce powstała zaledwie kilka ulic od miejsca, w którym przychodzi mi nad nimi ślęczeć, to między mną a ich twórcami zieje przepaść mentalnych i kulturowych różnic. Tak to już jest, że kody kulturowe, którymi się posługujemy, zmieniają się z czasem. Znaczenia niegdyś oczywistych symboli ulegają zatarciu i to, co dla dawnego odbiorcy było jasne jak słońce i błyskawicznie otwierało w jego głowie odpowiednie szuflady, dla nas staje się łamigłówką. Zabierając się do pracy źródłowej jesteśmy zatem trochę jak turyści, którzy wyposażeni w mapy i pewną teoretyczną wiedzę lądują w obcym kraju.
Zajrzyjmy dziś wspólnie do jednego z tomów z zespołu Acta Officialia (AOff 133) i przyjrzyjmy się pierwszej karcie. Prawdę powiedziawszy, trudno nie zatrzymać na niej wzroku. W samym sercu rozbudowanej kompozycji znajduje się przedstawienie herbu – na tarczy widnieje pół łososia, a ponad nią para aniołów podtrzymuje insygnia biskupie: infułę i pastorał. Tarcza herbowa została umieszczona pomiędzy dwoma elementami architektonicznymi przypominającymi obeliski, ustawionymi na postumentach; wokół każdego słupa wiją się dwa, splatające się ze sobą węże, a u dołu obeliski spina balustrada, zza której wyrasta rozłożysta jabłoń. Uważniejsi obserwatorzy dostrzegą pomiędzy tralkami lilipucich rozmiarów zbrojne postacie, a na postumentach słupów wyobrażenia kluczy. Towarzyszą temu wszystkiemu łacińskie inskrypcje, a poniżej, w kartuszowym obramieniu (zwijające się elementy w jego górnej partii mają formę smoczych skrzydeł!), umieszczono ośmiowersowy łaciński panegiryk. Element łączący plastyczną ramę ujmującą tekst utworu poetyckiego z przedstawioną wyżej quasi-bramą stanowią szponiaste ptasie łapki, na których, jakby nigdy nic, spoczywa cała ta fantastyczna architektura. I oto mamy naszą zagadkę, którą spróbujemy krok po kroku rozwikłać, omawiając przy okazji przeróżne konteksty historyczno-kulturowe.
Łosoś i infuła. O heraldycznym uniwersum
Dziś w centrum naszego zainteresowania znajduje się herb – główny element kompozycji i bez wątpienia klucz do interpretacji całego programu dekoracyjnego karty. „Ten klejnot ma być własne pół łososia, świeżo przecięte, w czerwonym polu” – pisał heraldyk Bartosz Paprocki o herbie zwanym Hołobok na kartach wydanego w 1578 roku Gniazda cnoty (pierwszego polskiego herbarza o charakterze monumentalnego kompendium historyczno-genealogicznego). Dalej Paprocki przytaczał opowieść o początkach tego znaku herbowego:
„To się działo po narodzeniu Syna Bożego na świat 1109. / W Bydgoszczy Bolesław, kiedy z wojskiem leżał, / Dla ochłody do rzeki z rycerstwem wybieżał. / Ujźrzał, a ono ryby na wodzie głębokiej / Czynią aż nad mniemanie ludzkie wielkie skoki. / Rycerz, stojąc przy królu, toporca dobywszy, / Na łososia żarkiego, w to miejsce zmierzywszy, / Jako się był zwykł w górę szybko miotać / A ogromnie nad wodą często się trzepiotać / Cisnął, przeciął łososia chybkiego na poły. / Z takiego szczęścia mężny król odszedł wesoły, / Tusząc sobie nazajutrz mieć bitwę wygraną, / Tak się cieszył wszytek czas on nadzieją samą. / Nazajutrz, kiedy stoczył bitwę z Pomorzany, / W nadziei podług myśli nie był oszukany. / Po rozprawie darował rycerstwo swe znacznie, / To czynił, jak rycerski a mężny król bacznie. / Dał też i to pół ryby za wróżbę prawdziwą, / Aby niosła pamiątkę szczęścia jego żywą” (oprac. edytorskie za M. Kazańczuk, Staropolskie legendy herbowe, Wrocław–Warszawa–Kraków 1990, s. 138).
Spisana w drugiej połowie XVI wieku historia o rycerzu, który posługiwał się bronią tak zręcznie, że przeciął na pół wyskakującego ponad wodę łososia, za co otrzymał od księcia Bolesława Krzywoustego owo pół ryby w herbie, jest jedną z licznych legend herbowych uwiecznionych w historiografii przez Paprockiego. Najstarsze tego typu opowieści pojawiają się już u Długosza, ale to właśnie autor Gniazda cnoty wykreował kanon legend herbowych. Nie miały one wiele wspólnego z faktami – herby upowszechniły się na ziemiach polskich dopiero w XIV wieku, w legendach natomiast ich powstanie zostało przesunięte w znacznie odleglejszą przeszłość. Pozyskanie znaków herbowych przez szlachtę zyskało w tej narracji wymiar nagrody za męstwo, zręczność i inne rycerskie przymioty. Jak zauważyli badacze historii idei, narodziny tej niezwykłej szlacheckiej mitologii nieprzypadkowo przypadły na XV – XVI wiek, a więc okres kształtowania się całego zrębu szlacheckich przywilejów. Historia napisana w pewnym sensie na nowo – już nie jako dzieje kolejnych panujących, lecz opowieść o przewagach i zasługach członków ich drużyny – miała uzasadniać i sankcjonować wyjątkową pozycję szlachty – która w myśl tej koncepcji wywodziła się wszak od bohaterów-wojowników. Mniej więcej w czasach Paprockiego identyfikacja z herbem i rodem (rozumianym jako wspólnota pieczętujących się tym samym herbem) stała się podstawą szlacheckiej tożsamości . Wokół herbów bardzo szybko powstało całe symboliczne uniwersum, a motywy heraldyczne wykorzystywano w oratorstwie, plastyce i literaturze. Herby widniały na nagrobkach, fasadach pałaców, meblach, stiukach, zastawie stołowej, zdobiły rękopisy i chorągwie. Nie mogły się bez nich obyć dekoracje i mowy okolicznościowe.
Jak wynika z tych ostatnich (przemowy wygłoszone na ślubach i pogrzebach chętnie wydawano drukiem) małżeństwo dwojga szlachetnie urodzonych postrzegano i opisywano jako „koniunkcję herbownych planet”. A gdy umierał szlachcic… no cóż, wystarczy przytoczyć tu tytuł opublikowanej drukiem w 1647 roku mowy pogrzebowej (jednej z setek podobnych): Leliwczyk z Niebieskim prownany Xiężycem abo Kazanie na Pogrzebie Wielmożnego Jego Mości Pana Abrahama z Gołuchowa Gołuchowskiego […]. Według jej autora Aleksandra Dayczewica herbowy księżyc zmarłego (w godle herbu Leliwa widnieją księżyc i gwiazda) miał wyjątkowo jaśnieć na firmamencie za sprawą czynów i cnót samego Gołuchowskiego oraz jego współrodowców.
Każdemu kto zawita do katedry w Przemyślu, polecam odwiedzenie kaplicy Fredrów. Znajduje się tam pochodzący z końca pierwszej ćwierci XVIII wieku niezwykły nagrobek biskupa Antoniego Aleksandra Fredry – pod owalnym portretem hierarchy umieszczono figury brodatego mężczyzny z kosą i skłaniającego przed nim głowę… jednorożca. Ten pierwszy to grecki bóg Chronos (Czas), mityczne zwierzę wywodzi się zaś z godła herbu Bończa. Symbolizuje tu samego Fredrę, który, jak każdy człowiek, musiał pogodzić się z upływem czasu i poddać jego ostatecznemu wyrokowi. Jak zatem widać, herb często służył jako symboliczny ekwiwalent posługującego się nim człowieka, sytuując oczywiście również każdego szlachcica we wspólnocie rodowej (pozwalało to na ogrzanie się w promieniach chwały sławniejszych przedstawicieli rodu).
Cóż zatem z naszym łososiem? To nie tylko najważniejsza, ale i najprostsza część zagadki. Interesująca nas księga obejmuje sprawy z lat 1649–1650, gdy funkcję oficjała krakowskiego sprawował biskup Wojciech Lipnicki herbu Hołobok. Nie ma zatem cienia wątpliwości, że to do niego (insygnia biskupie nad tarczą!) odwołuje się cała obrazowa narracja karty otwierającej tom. Bingo! Mamy naszego bohatera. Pora zatem poznać go bliżej.
Właściwy bohater wychodzi na scenę
Lipnicki, o niemal cztery dekady młodszy od Paprockiego, urodził się w 1577 roku, a zatem rok przed wydaniem Gniazda Cnoty. Rodzice przyszłego biskupa – Jan i Katarzyna zaliczali się do średnio zamożnej szlachty. Młody Wojciech swoją karierę rozpoczynał, jak na przedstawiciela jego stanu przystało, od wojska. Prawdopodobnie nawet, niczym ów mityczny rycerz z opowieści o początkach herbu Hołobok, uczestniczył w wyprawie wojennej władcy – wyruszył z Zygmuntem III Wazą na Moskwę. O wojennych przygodach Lipnickiego wiemy tyle, co o początkach kariery na dworze, czyli właściwie nic. Pewne jest, że poznano się na jego talentach. W 1615 roku występuje już w źródłach jako duchowny (kanonik kujawski i kustosz łęczycki), piastując niezwykle zaszczytny i odpowiedzialny urząd sekretarza królewskiego. W następnych latach liczba przyznanych mu beneficjów kościelnych stale rosła, ale i w roli urzędnika królewskiego miał się jeszcze okazję sprawdzić – od 1626 roku sprawował funkcję żupnika salin wielickich. Poradził sobie z tym zadaniem znakomicie – nie tylko skutecznie działał na rzecz podniesienia dochodów z żup, zajął się również poprawą losu górników. Kluczowym momentem w karierze duchownej Lipnickiego było otrzymanie kanonii katedralnej krakowskiej. To Kraków i tutejsza kuria biskupia stały się od tej pory stałym miejscem jego działalności. Został współpracownikiem dwóch kolejnych biskupów ordynariuszy – Jakuba Zadzika i Piotra Gembickiego. Jako oficjał i wikariusz generalny diecezji, mający opinię znakomicie wykształconego, kompetentnego (pamiętajmy o jego doświadczeniu w kancelarii królewskiej!) i niezaangażowanego w spory polityczne, cieszył się pełnym zaufaniem zwierzchników, często zastępował ordynariuszy, a po śmierci Zadzika administrował diecezją. Dzięki poparciu biskupa Gembickiego, decyzją papieża, Lipnicki został w 1646 roku biskupem pomocniczym krakowskim i tytularnym laodycejskim.
Naszemu bohaterowi nie brakowało obycia w świecie – w ramach obowiązków odbył długą podróż do Rzymu. Spełniał się w roli fundatora i mecenasa, choć raczej uczonych niż artystów. Uchodził za intelektualistę i znawcę prawa, przy czym otaczał się ludźmi podobnymi sobie i chętnie wspierał wysiłki edukacyjne najzdolniejszych. Jednym z nich był zapewne doktor filozofii Jan Garnuchowski, który podpisał się jako scriptor pod wspomnianym utworem panegirycznym na omawianej karcie tytułowej. Spod ręki tego pisarza wyszedł zapewne cały interesujący nas tom, a prawdopodobne wydaje się również, że to zdolnościom Garnuchowskiego zawdzięczamy niezwykłą dekorację karty (na marginesie można wspomnieć, że protegowanym biskupa był również późniejszy profesor prawa na uniwersytecie krakowskim Andrzej Grabianowski, którego podpis widnieje na jednej z kart zdigitalizowanego w naszej pracowni tomu 135 officialiów, również z czasów Lipnickiego).
Czy Garnuchowski sam opracował program ikonograficzny karty? Czy może hierarcha osobiście zasugerował mu niektóre rozwiązania? Pewne jest, że pisarz miał powody, by schlebiać swemu zwierzchnikowi, a biskup należał do ludzi, którym wrażliwość estetyczna i intelektualna pozwalały docenić wdzięk zastosowanego w księdze konceptu. Autorowi rysunków umieszczonych w tomie nie brakowało wyobraźni i dowcipu. Świadczy o tym dekoracja kolejnych kart rękopisu, na których spomiędzy liter zerkają na czytelnika groteskowe twarze, do lotu podnoszą się ptaki, a samotny zając szykuje do skoku. Przyglądając się bliżej herbowemu łososiowi (właściwie odciętej połowie ryby!) na karcie otwierającej, można dostrzec jego nieco dziwne, niepokojąco ludzkie oczy o spojrzeniu starego mędrca. Co więcej, nawiązuje on kontakt wzrokowy z podtrzymującymi infułę i pastorał aniołami! Przypadek? Intuicja i wiedza o kulturze staropolskiej podpowiadają, że tu nie ma przypadków. W kolejnym wpisie spróbujemy rozłożyć całą kompozycję na czynniki pierwsze, dociekając symbolicznego sensu poszczególnych elementów. Jako następny kluczowy trop potraktujemy treść łacińskich inskrypcji i panegiryku. Będzie to oczywiście okazja do kilku dygresji na temat świata staropolskich wyobrażeń…
Uwaga. Używamy ciasteczek. Korzystanie ze strony sdm.upjp2.edu.pl oznacza, że zgadzasz się na ich używanie. Więcej informacji znajdziesz w zakładce
Polityka prywatności